Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Druga fala repatriantów przybyła z Kresów po 1956 roku, wśród nich była Kazimiera Głogowska-Gosz

Jolanta Pierończyk
Kazimiera Głogowska-Gosz kocha miejsce, do którego trafiła pół wieku temu, ale pamięcią często wraca do stron, w których spędziła dzieciństwo.
Kazimiera Głogowska-Gosz kocha miejsce, do którego trafiła pół wieku temu, ale pamięcią często wraca do stron, w których spędziła dzieciństwo.
To z Ziem Odzyskanych? - spytał cieć Prokop, wskazując na rodowe pamiątki nowego lokatora kamienicy przy Złotej w serialu "Dom". - Nie. Z utraconych - odparł lokator grany przez niezapomnianego Igora Śmiałowskiego.

To z Ziem Odzyskanych? - spytał cieć Prokop, wskazując na rodowe pamiątki nowego lokatora kamienicy przy Złotej w serialu "Dom". - Nie. Z utraconych - odparł lokator grany przez niezapomnianego Igora Śmiałowskiego.

Z takich ziem utraconych pochodzi m.in. Kazimiera Głogowska-Gosz, od pół wieku mieszkająca w Tychach. Urodziła się i wychowała we wsi Pnikut koło Mościsk (dziś Ukraina), która po wojnie nie zmieściła się w granicach nowej Polski. Ojciec od razu namawiał matkę, żeby się przenieść tam, gdzie ta Polska była. Jako żołnierz I Armii Wojska Polskiego miał prawo do 10 hektarów z zabudowaniami na Ziemiach Odzyskanych, w dowolnie wybranym miejscu nad Odrą.

- Ale mama nie potrafiła się zdecydować na opuszczenie rodzinnych stron i majątku, na który składały się dom, pola, łąki i dwa hektary dębowego lasu - wspomina pani Kazimiera. - Ludzie na wsi nie wierzyli zresztą, że na zawsze już pozostaną poza granicami kraju. Uważano to za stan tymczasowy. Niektórzy twierdzili nawet, że widzieli, jak na wozach przewożono słupy graniczne (do granicy było ledwo 10 km). Co światlejsi nasłuchiwali informacji w Radiu Wolna Europa, Radiu Londyn czy BBC, by wysondować, jak to naprawdę z tymi granicami będzie.

Czekanie na zmiany

Wyboru ani czasu na zastanawianie się nie miała inteligencja i członkowie co znaczniejszych rodów ze Lwowa, Wilna oraz innych większych miast. Wyznaczono im termin na spakowanie się i opuszczenie majątków. To była pierwsza fala repatriacji, tuż po wojnie. Jej największe skupiska to Bytom, Gliwice, Zabrze i Katowice.

Ludzie ze wsi nie wadzili władzy radzieckiej. Do wyjazdu nikt ich nie przymuszał. Więc zostali, wyglądając przesunięcia granic na przedwojenne miejsce. Spokoju jednak nie mieli zwłaszcza ci, którzy otarli się o Armię Krajową czy Bataliony Chłopskie. Nocami NKWD wyciągało ich z domów i zabierało na przesłuchania.

- Minęło sporo czasu. Były lata pięćdziesiąte, a brat mamy, Kazimierz Lech, ciągle w ten sposób był nękany - opowiada pani Kazimiera. - Wraz z nim cierpiała cała rodzina. Nigdy nie było wiadomo, czy noc minie spokojnie, a jak już się okazało, że nie, to z kolei - czy wujek wróci z przesłuchania.

Równie dotkliwa była kolektywizacja, odebranie ludziom tego, co stanowiło podstawę ich egzystencji.

Potajemne lekcje religii

- Z całego majątku zostało rodzicom ledwo 25 arów wokół domu - wspomina pani Kazimiera. - Zaczął się problem z utrzymaniem przy życiu siebie i inwentarza. Przymusowa praca w kołchozie nie dawała pieniędzy, a zapłata w naturze była wręcz symboliczna. Ludzie posuwali się więc do kradzieży z własnego niegdyś pola, choć groziła za to wywózka.

Tak minęło 10 lat. Na żadne zmiany się nie zanosiło, a życie stawało się coraz trudniejsze. Rosjanie zaciekle tępili wszystko, co polskie. O nauce religii nie było mowy. W roku 1946 wypędzono ze wsi ostatniego księdza. Dano mu 48 godzin na przygotowanie do wyjazdu.

- Ludzie płakali. Furmanka, którą odjeżdżał na dworzec w Mościskach, tonęła w kwiatach. Dzwony ze dwie godziny biły jak oszalałe - opowiada pani Kazimiera. - Odtąd ksiądz przyjeżdżał już tylko w niedzielę, by odprawić mszę. Przygotowania dzieci do komunii odbywały się potajemnie. W czasie nabożeństw majowych, kiedy ludzie odmawiali litanię, katechetka w zakrystii prowadziła lekcje religii. Gdy śpiewy w kościele ustawały, milkła i ona, by ktoś przypadkiem nie odkrył jej tajnego nauczania. Za to groził nie tylko areszt, ale i zsyłka na Sybir.

W roku 1956 ruszyła druga fala repatriacji. Pierwsze rodziny z Pnikuta wyjechały do Polski. Wyjechał też Kazimierz Lech, wuj pani Kazimiery. W listach pisał do jej matki: "Kochana Siostro, wreszcie mogę się wyspać. Wreszcie nie muszę się bać, że ktoś załomocze do drzwi i zabierze mnie na przesłuchanie... " Głogowscy też już byli gotowi do wyjazdu. Czekali tylko na powrót syna z wojska. Nie chodziło im tyle o poprawienie bytu, co zapewnienie córce nauki w polskiej szkole i dostęp do religii.

Pożegnanie

- W końcu przyszła i na nas pora - wspomina Kazimiera Głogowska-Gosz. - Była wiosna 1958 roku. Zaczęła się likwidacja żywego inwentarza. Rodzice sprzedali ostatnią krowę (pierwszej pozbyli się zaraz po okrojeniu przez władze majątku). Pamiętam, że przez tydzień nie chciałam pić mleka tylko dlatego, że nie pochodziło już od naszej poczciwej Czarnuchy. Najstraszniejszym przeżyciem było jednak rozstanie z psem Amorkiem. Nie mogliśmy go ani zabrać, ani skazać na tęsknotę i samotną tułaczkę po wsi. Rodzice uznali, że trzeba go zastrzelić. I tak się stało. A potem przyszedł dzień mojego pożegnania ze szkołą i z koleżankami. Kończyłam czwartą klasę. Było mi tak strasznie żal z powodu wyjazdu, że łzy same cisnęły się do oczu. Nie chciałam się jednak do nich przyznać i mówiłam, że coś wpadło mi do oka. Łzy płynęły i płynęły...

1 maja 1958 stanęli w Przemyślu. Na powitanie w Polsce każdy dostał 300 zł i niezbędne ubrania z darów amerykańskich, a następnie przechodził obowiązkową kąpiel. Potem rodzina miesiąc spędziła w Pszczynie w oczekiwaniu na przydział mieszkania.

- Koniecznie chcieliśmy do Tychów, gdzie osiedliło się już kilka rodzin z Pnikuta - mówi pani Kazimiera. - W czerwcu zamieszkaliśmy z rodziną brata na Bibliotecznej w dwóch pokojach z kuchnią. Początki wcale nie były miłe. Repatrianci skupili się na ulicach Cyganerii i Edukacji oraz przy alei Niepodległości. Tam, na osiedlu B, byłam sama. Dzieci z podwórka wołały na mnie "Ruska". Najprzyjemniejsze były niedziele i święta, bo rodzice nawiązali kontakty z tyskimi kresowianami i każdą chwilę wolnego czasu spędzaliśmy wspólnie. Do dziś przetrwała w nas ta silna więź z ludźmi stamtąd. Kiedy umiera kresowianin w jakimkolwiek mieście, na pogrzeb zjeżdżają ziomkowie zewsząd.

Ludzie stamtąd

Kresowianie, jak to Polacy, na zawsze pozostaną ludźmi stamtąd. - Kochamy miejsce, w którym żyjemy, ale w święta duchem wracamy w rodzinne strony - mówi pani Kazimiera.

Dziś, kiedy podróż na Ukrainę nie stanowi większego problemu, kresowianie coraz częściej wybierają się do krainy swojego dzieciństwa.

- Bardzo żałuję, że moi rodzice nigdy tam nie wrócili i nie pokazali mi grobów naszych bliskich - mówi pani Kazimiera. - W mojej pamięci nie przetrwały szczegóły. Natomiast chętnie wracam do Pnikuta, by spotkać się z kolegami ze szkolnej klasy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na tychy.naszemiasto.pl Nasze Miasto