Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie rozumiem. Baśń o Karolinie - dramat autorstwa Piotra Adamczyka. Zobacz zdjęcia

Jolanta Pierończyk
Jolanta Pierończyk
"Nie rozumiem. Baśń o Karolinie" Piotra Adamczyka (na zdjęciu autor)
"Nie rozumiem. Baśń o Karolinie" Piotra Adamczyka (na zdjęciu autor) Jolanta Pierończyk
"Nie rozumiem. Baśń o Karolinie" to dramat autorstwa Piotra Adamczyka. Jest swego rodzaju wypełnienie testamentu, jaki autorowi pozostawił Andrzej Maria Marczewski, dyrektor wielu teatrów i reżyser.

- Może byś napisał coś o Kózkównie... - powiedział Andrzej Maria Marczewski do Piotra Adamczyka.
- Ale w tym życiorysie nic nie ma: modliła się, pracowała, nie dała się zhańbić - nuda - odparł szybko Adamczyk.
- To wystarczy - powiedział na to Marczewski i jakoś tak zamyślił się.
- U Kolbego, Chmielowskiego to się w życiu działo, a tu? - próbował tłumaczyć Piotr Adamczyk.
-To nie będziesz musiał troszczyć się o daty, wydarzenia i inne techniczne przydatki, a zajmiesz się tym, co w życiu i sztuce najważniejsze: uczuciem, myślą i słowem- nie ustępował Andrzej Maria Marczewski.

Było to początkiem listopada 2020 r. w drodze powrotnej z Wadowic, gdzie pojechali po dokumentację fotograficzną i filmową do jednego ze spektakli.

Andrzej Maria Marczewski był wybitnym reżyserem teatralnym i filmowym, dyrektorem wielu teatrów (m.in. Teatru Małego w Tychach) i założycielem Teatru Karola Wojtyły, który specjalizował się w inscenizacji sztuk swojego patrona. Marczewski był bodaj jedynym, który wyreżyserował wszystkie jego sztuki: „Jeremiasz”, „Hiob”, „Brat naszego Boga”, „Przed sklepem jubilera” i „Promieniowanie ojcostwa”. Wystawił też „Tryptyk rzymski”, który Karol Wojtyła napisał już jako papież Jan Paweł II. We wszystkich, z wyjątkiem tego ostatniego, Adamczyk wystąpił jako aktor.

Nie zapalił się do nowego pomysłu przyjaciela. I pewnie poszłaby ta rozmowa w zapomnienie, gdyby nie nagła śmierć Andrzeja Marii Marczewskiego kilkanaście dni później, 24 listopada. Adamczyk poczuł się jakby został z zadaniem do wykonania. Ale nie miał zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać.

- Zacząłem szperać w życiorysie tej dziewczyny, ale ku mojej rozpaczy naprawdę nic w nim nie znajdowałem. Bo co? Modliła się, pracowała, pomagała sąsiadom... Wszystko fajnie, ale to za mało na opowieść, którą można by kogokolwiek zainteresować - mówi Piotr Adamczyk.

Przecież ci ludzie nie przyjeżdżają po to, by się przejść po lesie

Poszedł do księdza prałata Józefa Szklorza, proboszcza parafii bł. Karoliny Kózkówny w Tychach, gdzie w auli Jana Pawła II jego przyjaciel wystawił kilka swoich spektakli.

Proboszcz od razu skierował go do miejsca, gdzie ta cała historia się rozegrała - na ziemię tarnowską, do sanktuarium bł. Karoliny w Zabawie.

- Tam zobaczyłem, że co miesiąc, każdego osiemnastego dnia w kolejną miesięcznicę jej tragicznej śmierci, przyjeżdża około półtora do dwóch tysięcy ludzi! I nawet pandemia nie osłabiła ich potrzeby udziału w drodze krzyżowej, która się wtedy odbywa. Dowiedziałem się też, że w jej pogrzebie w 1914 roku, kiedy nie było telefonów i innych możliwości szybkiego komunikowania się, wzięło udział około trzech tysięcy ludzi, podczas gdy na tej wsi nie mieszkało więcej jak około czterystu osób. Skąd więc te tysiące żałobników? Nie mam pojęcia. Nie wiem. I stąd ten tytuł „Nie rozumiem”. Bo ja tego nie rozumiem. Nie rozumiem fenomenu jej kultu i tego jej oddziaływania na ludzi nawet w dzisiejszych czasach. Bo oni jakiś wpływ muszą czuć. Przecież nie przyjeżdżają po to, by się przejść po lesie - zastanawia się Piotr Adamczyk.

W Zabawie spotkał się z księdzem Zbigniewem Szostakiem, kustoszem sanktuarium bł. Karoliny i od niego usłyszał, że on też miał na początku podobne odczucia. Że kiedy pierwszy raz poszedł na miejsce jej śmierci, wrócił ubłocony i też próbował zrozumieć, w czym tkwi siła tego fenomenu, a nade wszystko, co on tu robi, ba, dlaczego on.

- Rozmawiałem też z kościelnym i on również nie umiał znaleźć sobie odpowiedzi na swoje własne pytanie „dlaczego on tu jest?” Wszyscy się więc dziwili, jak to się stało, że akurat oni się znaleźli przy tej postaci - ciągnie Adamczyk swoje wspomnienia.

I z tego nierozumienia swojego oraz innych zaczęła się rodzić sztuka o Karolinie.

- Wprowadziłem do niej postać fikcyjną wzorowaną na mojej byłej uczennicy ze szkoły specjalnej, która była chyba osobą najbardziej prawdomówną, jaką kiedykolwiek spotkałem. Jak czegoś nie wiedziała, to mówiła wprost, że nie wie. Ma na imię Estera i ona w tej sztuce zadaje pytania w moim/naszym imieniu, dziwi się, nie dowierza czy też nie ukrywa, że po prostu nie rozumie. Bo ta cała historia jest chyba nie do zrozumienia - tłumaczy Adamczyk.

W dramacie o Karolinie pojawia się też postać jej zabójcy.

- Widziałem dwa filmy fabularne o Karolinie i nie byłem przekonany do tej postaci. Pokazany jest tam jako żołnierz-cham, gwałciciel, a czy taki był naprawdę, to my nie wiemy. Plotka niesie, że on potem uciekał. Czy go sumienie ruszyło, czy strach ogarnął? Za gwałt groziła wówczas kara. Więc mógł uciekać ze strachu. Prawdopodobnie był oficerem i to białej gwardii - opowiada Piotr Adamczyk.

Oficer czy zwykły żołnierz - zabójca Karoliny nie jest znany z imienia i nazwiska. Autor dramatu nazwał go Iwanem i prowadzi przez wszystkie części, od pierwszej sceny, a na koniec wcale nie każe mu gonić Karoliny po mokradłach i śmiertelnie ranić.

- Taka walka o życie to po prostu walka dobra ze złem i w mojej sztuce Karolina z Iwanem siadają do rozmowy - mówi autor.

Nie będziemy zdradzać szczegółów tej sceny ani jej zakończenia. Powiemy tylko tyle: jest zaskakująca.

Dramat Piotra Adamczyka ma kształt baśni

Rzecz się dzieje jakby w dwóch czasach. Fabuła dwóch pierwszych części jest osadzona w 1914 roku, dwóch pozostałych - w dzisiejszym świecie. Ale współczesne elementy wprowadzam nawet do tamtego świata. Jest tam np. postać Nieznajomego trochę wzorowana na św. Kostce, który mówi, że diabeł mu podsuwał hologramy z jakimiś ładnymi rzeczami. Zależało mi, by nie opowiadać tej historii jak czegoś, co było-minęło, bo to, czego najbardziej nie rozumiem, to właśnie trwanie tego wszystkiego w dzisiejszym świecie. Bo ten kult nie ma tendencji malejącej. On jest cały czas silny, on trwa i dlatego ta współczesność w całym tym dramacie wydawała mi się konieczna, żeby powiedzieć, iż to działo wtedy, dzieje się tu i teraz i pewnie będzie się działo. Bo dobro zwycięża

- tłumaczy autor.

Nie przejmuj się tym, że w tym życiorysie nie ma nic.Tu chodzi o to, co było w niej

I chyba o to Marczewskiemu chodziło. Sam był zachwycony „Przyjacielem naszego Boga”, którego Karol Wojtyła zaczął pisać w latach młodzieńczych. Zostały z tego tylko fragmenty. Karol Wojtyła zarzucił tę sztukę i napisał znanego wszystkim „Brata naszego Boga”.

- I tam jest cała akcja. Natomiast w „Przyjacielu naszego Boga” żadnej akcji jeszcze nie ma. I Andrzej uznał, że to jest ciekawsze. Że zrobimy przedstawienie (planowaliśmy to na ten rok), nie dbając o historię, a skupiając się jedynie na idei i człowieku. I dlatego powiedział: „Nie przejmuj się, że w życiorysie tej dziewczyny nic nie ma. Przecież tu chodzi o to, co było w niej. I o tym napisz. Reszta jest nieważna - wspomina Piotr Adamczyk.

Niestety, dwa tygodnie później - jak już powiedzieliśmy - Andrzej Maria Marczewski zmarł, o godzinie 12.12.

Temat rzucony w tej luźnej rozmowie z początku listopada Piotr Adamczyk zaczął traktować jako testament do wypełnienia. Postanowił przynajmniej spróbować...

Karolina w aureoli ze słonecznika, która może być też koroną cierniową

Nie bez problemów, jak już wiemy, ale książka powstała. Ma cztery części - jak części różańca świętego. Jest część radosna, część światła i są części bolesna oraz chwalebna.

- Każda część zaczyna się od rysunku słonecznika, ale za każdym razem wygląda on inaczej, w zależności od treści - mówi Piotr Adamczyk.

Rysunki są dziełem wdowy po Andrzeju Marii Marczewskim, Izabeli Ptak-Marczewskiej. Jej autorstwa jest też portret Karoliny na okładce. Uwagę zwraca aureola wokół jej głowy.

- To może być albo aureola, ale także płatki słonecznika - mówi Adamczyk.

Albo... cierniowa korona. Karolina to przecież męczennica.

Myśląc o niej i szukając pomysłu na wyrażenie tej dziewczyny, Izabela Ptak-Marczewska skojarzyła jej młodzieńczą radość i promienność ze słonecznikiem.

- Przy każdej części ten słonecznik jest inny. Przy radosnej - oczywiście wyprostowany, z liśćmi skierowanymi do góry: do słońca, do nieba. Dwa pierwsze mają korzenie, w części trzeciej słonecznik jest już odcięty, w czwartej pozostała sama główka, w aureoli z promieni - tłumaczy Izabela Ptak-Marczewska.

Wszystkie rysunki wykonała rysikiem maczanym w inkauście własnoręcznie wykonanym z płatków maku.

- W oryginale mają kolor rdzawy - mówi artystka.

Portret Karoliny Kózkówny jej autorstwa jest całkowicie odmienny od tych, które znajdują się w sanktuarium w Zabawie i kościele w Tychach.

Nikt nie jest taki sam na wszystkich zdjęciach czy portretach. W różnych okresach różnie wyglądamy. Natomiast w przypadku tego portretu czułam się niejako „prowadzona”. Najbardziej poczułam to, gdy namalowałam ręce Karoliny położone na sercu. I wtedy jakbym usłyszała wewnętrzny głos: „Ja do modlitwy inaczej trzymałam ręce”. A kiedy już zmieniłam ich układ, „usłyszałam”: „Jeszcze różaniec”. I domalowałam różaniec

- opowiada Izabela Ptak-Marczewska.

A we wstępie do rzeczonej książki napisała: „ Dla mnie Karolina jest przykładem urzeczywistnionych nauk Chrystusowych. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. Czysty umysł zna prawdę i to stanowi jego siłę. Dziewczyna była silna Duchem, na którego prowadzenie otworzyła się od najwcześniejszych lat, jakby przeczuwając, że nie ma zbyt dużo czasu, a do zrobienia - tak wiele”.

Ogień wiary tej nastolatki zaczął zapalać płomienie w sercach i tak jest do dziś

- Wielki był żar w sercu Karoliny - prostej, mądrej, pobożnej, polskiej dziewczyny. Tego żaru nie ugasiła śmierć zadana przez carskiego żołnierza w pierwszych miesiącach wojny,18 listopada 1914 r. Był to żar miłości. Ogień żarzący się w sercu Karoliny zapłonął wobec poruszonych do głębi ludzi w dniu jej pogrzeb, gromadząc przy jej umęczonym ciele prawie 3000 uczestników. Zaczęli oni sobie zdawać sprawę, że stało się coś wielkiego, na co trzeba spojrzeć oczami wiary. Ogień wiary tej młodej męczennicy zaczął zapalać płomienie w sercach i tak jest po dzień dzisiejszy - mówił kard. Stanisław Dziwisz w kościele bł. Karoliny w Tychach podczas uroczystości odpustowych w listopadzie 2017 r. - roku, w którym minęło 30 lat od jej beatyfikacji przez Jana Pawła II. I dodał coś, co doskonale koresponduje z tym, co we wstępie do książki napisała Izabela Ptak-Marczewska.

- Swoim życiem i męczeństwem napisała szczególny, przemawiający do ludzkich serc komentarz do jednego z ośmiu błogosławieństw: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” - powiedział kardynał .

Było to, jak już powiedzieliśmy, podczas odpustu w kościele, który nieprzypadkowo dostał za patronkę Karolinę Kózkównę.

- Ponad 30 lat temu była w Tychach ogromna potrzeba budowy nowego kościoła. Miasto się rozwijało, przybywali ludzie z różnych stron, zwłaszcza ze Wschodu. Kościół miał być budowany bezpośrednio przy ulicy. Teren był w rękach prywatnych. Ks. Jerzy Pająk, któremu zleciłem wtedy budowę był w bardzo trudnej sytuacji. Niedwuznacznie dał mi do zrozumienia, że on nie bardzo wie, jak pokonać te trudności. Pamiętam, że powiedziałem wtedy, że musimy znaleźć jakiegoś patrona, bo sami nie damy rady. Wtedy pomyślałem, żeby to była Karolina - wspominał arcybiskup senior Damian Zimoń podczas tych samych uroczystości odustowych.

Karolinę poznał dzięki biskupowi tarnowskiemu Jerzemu Ablewiczowi, z którym spotkał się, gdy ten leczył się w szpitalu klinicznym przy Francuskiej w Katowicach. Biskup mówił mu wtedy o trudnościach, jakie napotyka w doprowadzeniu do uznania za męczennicę dziewczynę ze swojej diecezji.

Tuż po jej beatyfikacji abp Damian Zimoń stwierdził, że właśnie ona będzie idealną patronką dla nowej parafii tego młodego naówczas miasta, jakim były Tychy.

- Chodziło mi o patrona, który byłby nie tylko orędownikiem u Boga dla tego terenu, ale żeby był też wzorem dla młodego miasta, dla młodzieży, dla dzieci. Żeby to była postać, którą oni mogliby naśladować i wtedy postanowiłem, że to będzie kościół bł. Karoliny - opowiadał arcybiskup senior. - Jej relikwie bp Ablewicz przywiózł do Tychów niedługo po beatyfikacji, kościoła wtedy jeszcze nie było. Ale wierzyliśmy, że Karolina popchnie nam jego budowę do przodu.

I tak się stało. Kościół powstał w siedem lat (w całości wybudował go obecny proboszcz, ks. prałat Józef Szklorz). - Arcybiskup Wiktor Skworc powtarza nieraz, że gdyby Kongregacja ds, Kultu Świętych mogła wziąć pod uwagę to, co Karolina zrobiła w Tychach, to by wystarczyło do uznania jej za świętą - powiedział proboszcz tyskiej parafii bł. Karoliny, gdzie jest nawet grusza wyrosła z odszczepki 200-letniej gruszy, pod którą Karolina prowadziła katechezę dla dzieci ze swojej wsi.

Została stamtąd przywieziona na 25-lecie parafii. Po pięciu latach, w roku 2020, czyli w 30. roku istnienia parafii po raz pierwszy wydała owoce.

- Wiosną 2020 r. była tak obsypana kwiatami, że wyglądała jak w komunijnej szacie, a potem pojawiły się owoce. Są to maleńkie gruszeczki charakterystyczne dla starych odmian, jakie kiedyś rosły na wsiach - opowiada proboszcz prafii bł. Karoliny w Tychach.

Zarówno on, jak i kustosz sanktuarium w Zabawie byliby zainteresowani inscenizacją dramatu Piotra Adamczyka.
W przyszłym roku przypada 35. rocznica beatyfikacji Karoliny. Może się uda.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na tychy.naszemiasto.pl Nasze Miasto