Był gimnazjalistą pszczyńskiego „Chrobrego”, miał zaledwie 18 lat, gdy w listopadzie 1941 aresztowało go pszczyńskie gestapo. Za druty KL Auschwitz trafił w kwietniu 1942 r. W styczniu 1945 r., w nocy z 18 na 19, był w ostatniej grupie wychodzącej z obozu w nieznane. – Na drogę każdy dostał bochenek chleba (800 g), kostkę margaryny na czterech i po dwa koce – wspomina. – Koce wydano nam jednak nie po to, żeby nam było cieplej, ale żeby je przenieść tam, gdzie nas pędzono.
Kolumnę skierowano na Brzeszcze. Pod Jawiszowicami z lasku odezwały się strzały. – Bo partyzanci wzięli nas za wojsko niemieckie – opowiada. – Przestali strzelać, kiedy zorientowali się, że to więźniowie. A w nas zaświtała nadzieja, że może nas odbiją. Niestety. A kiedy ucichły strzały, Niemcy popędzili nas dalej.
W południe kolumna dotarła do Pszczyny. – Na jakimś boisku kazano nam się rozlokować na śniegu. Bynajmniej nie dla odpoczynku, jak sądzę, ale dlatego, że Niemcy nie bardzo wiedzieli, gdzie spędzimy noc – wspomina Granek.
Po południu ruszyli w kierunku Poręby. Zatrzymali się w folwarku. – Ponieważ szliśmy na końcu kolumny, w chlewach i stodole nie było już dla nas miejsca – mówi. – Myśleliśmy, że trzeba nam będzie przespać się pod wozem, ale udało się schronić do drewnianej szopki, gdzie kiedyś trzymano króliki.
Następny nocleg wypadł w folwarku w Jastrzębiu. Znowu dla ostatnich nie było nigdzie miejsca. – Ciepły nocleg mogło nam zapewnić tylko … parujące gnojowisko na środku podwórza. W przepełnionym chlewie udało się nam znaleźć wolne miejsca pod bykami. Wśliznęliśmy się tam bez wahania – mówi były więzień.
20 stycznia, jak w tym roku, wypadł w niedzielę. – O dziwo, nikt nas nie zwoływał do formowania kolumny. Znów pojawiła się nadzieja, że może koniec. Że może front tak blisko, iż niepodobna iść dalej – opowiada.
Niestety, rano ruszyli dalej, w kierunku Wodzisławia. Część drogi truchtem. Około południa byli na dworcu w Wodzisławiu. Tam załadowano ich do węglarek, po 100 osób w każdej. Pociąg ruszył dopiero późną nocą. Rano okazało się, że są ciągle w Wodzisławiu. Pociąg jeździł po prostu tam i z powrotem. Dopiero rano powiózł ich przez Czechy, Wiedeń, do Mauthausen. – Ten słynny austriacki obóz wyglądał jak średniowieczna twierdza – wspomina pan Florian – Ogrodzenie z kolczastego drutu ukryte było za kamiennym murem.
Tam po raz pierwszy od wyjścia z Auschwitz więźniowie mogli się umyć. Wprawdzie bez mydła i ręczników, a po kąpieli zaraz na mróz i tam pozostali do wieczora, ale mogli się umyć. Do baraków wpuścili ich dopiero na noc. O położeniu się jednak nie było mowy, bo z trudem mieścili się na siedząco.
Po kilku dniach zostali podzieleni na komanda. Jedne zostały w Mauthausen, innych wywieziono do podobozu w Melku, w lesie, na wzgórzu. – W dole płynął Dunaj. Ani piękny, ani modry – mówi. – A jedzenie było gorsze niż w Auschwitz.
Potem jeszcze był jeden obóz. I już do wyzwolenia 6 maja. Swoje wspomnienia Florian Granek spisał. Są na razie w maszynopisie, opatrzone tytułem „Młodość zza kolczastych drutów”. Za takimi drutami spędził ponad trzy lata.
Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?